poniedziałek, 4 stycznia 2016

Wiatyk comiesięczny cz.2

   Pierwszy post w 2016 roku. Mogłabym z tej okazji napisać coś odkrywczego. Ale nie.

"Wiatyk comiesięczny" cz.2
   To bolało jedynie trochę. Upadałem na beton. Już pewien czas temu nauczyłem się upadać. Teraz nie stanowiło to dla mnie problemu, kolana automatycznie się uginały, odpowiednie części ciała przyjmowały odpowiednią siłę. Wszystko było w porządku. Nie gonili mnie. Podniosłem się. Nawet nie próbowałem strzepywać brudu ze swoich spodni. Właściwie to nóg. Prawie nie miałem na sobie ubrania. Wszystko pozdzierane. Tylko czerwona czapka z puszkiem i pomponem zupełnie nienaruszona trzymała się na mojej głowie. To już prawie trzy lata.
   Ruszyłem biegiem. Wśród cieni. Między najgorszymi ulicami. Przez najciemniejsze zakamarki. Nie czułem się w nich bezpiecznie. Nie miałem prawa. Nawet jeśli policja nie interesowała się tym miastem, to jego mieszkańcy stanowili nawet większe zagrożenie. Dobra, nie ma nic gorszego niż kara śmierci. Ale oni mogli wymierzyć ją w bardziej bolesny sposób. Tak mi się wydaje. W każdym bądź razie biegłem. I bałem się. Tak jak zawsze.
    Tak jak zawsze miałem kogoś, do kogo biegłem. To już  prawie trzy lata. Żyję z nią już prawie trzy lata. Żyję już prawie trzy lata. Może pobiłem jakiś rekord. Raczej nie. Mnóstwo ludzi żyło dłużej niż ja. Nawet po kilkadziesiąt lat. Skręciłem. To straszne ile czasu można spędzić żyjąc. Nie robiąc przerw. Zacząłem sapać. Biegłem dalej, ale już nie tak szybko. Trafiłem w tereny, które lepiej znałem. I mam pewność, że nikt mnie nie goni. Nic mnie nie goni. Od pewnego czasu miałem wyrobiony instynkt i zdarzało mi się go słuchać. Właściwie, to cały czas na nim polegałem. Tyle że on był bardzo zawodny. Ona, ta Ona, która mnie uratowała, powtarzała, że to bardzo przydatne. Ufać intuicji. Jak do tej pory to głównie wpadałem przez to w kłopoty.
   Już nie biegłem. Już byłem blisko. Wielkie opuszczone budynki. Dawna stolica małego państwa. Bardzo dawna. Oddychałem ciężko. Nikt nie wiedział o jej istnieniu. Wystarczyło, że tamta osoba wiedziała. Tamta osoba, która mnie uratowała. Osoba, która pozwoliła mi żyć. W ten sposób, ale jednak żyć. Żyć dłużej niż przeklęty miesiąc. Jeden przeklęty miesiąc. W tym okresie nie da się nabrać doświadczenia, nie da się czegoś nauczyć, ani odnaleźć własnego ja. Ale wystarczyło, że ta osoba mrugnęła. Jedno mrugnięcie. Kocham ją i jej jedno mrugnięcie. I to, że mnie uratowała. Że zrobiła mi samobójstwo.
   Usłyszałem ryk. Skręciłem w swoją uliczkę, stamtąd dochodził dźwięk. Tam też stał potwór. Dawno nie widziałem potwora. Był wielki i włochaty. Zielony z czarnymi, niebieskimi i żółtymi plamkami.  Rozwierał swoją szeroką paszczę ukazując szereg drobnych ząbków. Skierował swoje ślepia na okno jednego z budynków. Pochylił się. Wyciągnął jedną ze swoich stalowych, sztywnych, ostrych macek. Wbił ją. Usłyszałem krzyk. Nie miałem przy sobie żadnej broni. Nie mogłem podejść do potwora. Wycofałem się. Nie chciałem, by mnie zauważył. Otworzyłem pierwsze drzwi i wbiegłem do środka budynku. Gdzieś tam powinien być ranny. Słyszałem coś. Tłuczone szkło. Ściany dookoła pokrywało coś podobnego do rdzy. Śmierdziało niemiłosiernie. Znowu krzyk. Wzdrygnąłem się. Wdech. Musiałem go zaleźć. Tego obcego człowieka. Był gdzieś niedaleko. Na pewno.
    Przeskoczyłem nad dziurą w podłodze. Minąłem wejście do pustego pokoju. W kolejnym ktoś był. Ledwo. Cały drżał, siedząc na podłodze i trzymając się z brzuch. Spomiędzy jego palców wyciekała krew. Próbował coś, cokolwiek powiedzieć. Ale nie mógł nawet wziąć wdechu. Nie widziałem, żeby płakał.
    -Ty... - Jego usta otworzyły się. Utrzymywał się samą siłą woli. - U... Kha... Csie... Khaj...
   Dopiero w tym momencie to zobaczyłem. Gdy uniósł głowę. Nie płakał, to prawda. Nie mógł. Jego oczy były już całe czarne. Dookoła nich rosło coś. Na jego twarzy. Na całej twarzy. Zielone, małe włoski. Jego rana już się goiła. Zasklepiana przez narośl. Oczywiście nie wolno mi było uciec.
   Wybiegłem z pomieszczenia. Coś, cokolwiek. Rozglądałem się w panice. Obcy zapewne już się podnosił. I chciał mnie znaleźć. Złapałem za solidnie wyglądającą rurę. Szarpnąłem. Pozostała w miejscu. Zacisnąłem na niej swoje ręce jeszcze mocniej, niż przed chwilą. Znowu pociągnąłem. I nic. Słyszałem jedynie to coś, co teraz chciało się na mnie rzucić. Nienawidziłem tego.
    Nóż, jeden nieszczęsny nóż. Tylko o tyle błagałem. Ciężko powiedzieć kogo. Może Wielki Los. Może kogoś innego. Wpadłem do jakiegoś pomieszczenia. Już nie wiedziałem, gdzie jestem. Chciałem się tylko wydostać. Ale miałem obowiązek zabić tamto coś.  Zgniły człowiek. Tak Ona ich nazywała. Ale źle się czułem z myślą, że trzeba zabijać ludzi. Dla mnie pozostawali potworami. Żerującymi na... korzystającymi z ciał martwych już ludzi. Z ciał trupów.
    Poczułem smród. Charakterystyczny. Nóż. Gdzie nóż. Broń. Jakakolwiek broń. Kafelek od podłogi. Nic więcej tu nie było. I odłamki szkła. I stara szafa. Bardzo stara. Kawałek ramy okna był ostry na jednym końcu. Nie wiedziałem, czy można walczyć z potworem za pomocą kija. Raczej nie. Ale to coś stało już za mną. Odwróciłem się.
   Macka przebiła moje oczy. Nic już nie widziałem. Bolało. Jak piekielnie bolało. Wrzeszczałem.
   Macka przebiła mój brzuch. Bolało.
   Czerń wszędzie. Ból. I wyczuwalne ciepło gdzieś poza mną. Już mnie nie bolało. Nie aż tak. A ciepło było bardzo daleko. W budynku obok. Ona. Czekała na mnie. Powinienem do niej iść. Instynkt mi tak mówił. Nie ruszałem się. Powoli przestawałem czuć powierzchnię pod moimi stopami. Nic nie czułem. Tylko to małe drobne ciepełko. Coś wysuwało się z mojego ciała. Podniosłem się. To nie tak, że nie wiedziałem. Bo wiedziałem. Zgniłem. Stałem się potworem. Jak część porzucanych tu ludzi, zabitych w moim kraju, zabijanych co miesiąc. Ale Ona miała ciepło. Potrzebowałem go. Mogłem je dostać. Musiałem je dostać. To mogła być każda inna osoba. Moje nogi szły same. Wiedziałem, że idę, ale wyglądało to inaczej niż kiedykolwiek. Nie czułem wiatru na twarzy, betonu pod stopami, ani mojej czapki z pomponem i puszkiem na głowie. Nie widziałem drogi. Ani niczego. Istniało tylko małe ciepełko. Większe, większe...
   Skręcałem. Wiedziałem gdzie są ściany. Słyszałem ich ciepło, czułem je. Ale ono nie zaspokoiłoby mnie. Było wątłe. Potrzebowałem tamtego. Promyczek. Blisko. Czułem go. On też mnie czuł.
    Musiałem zdobyć to ciepełko. Ciepełko uciekało. Goniłem je. Nie wiedziałem, czy to Ona, czy ktoś inny. Nawet, gdyby to była Ona, zjadłbym ją. Musiałem. Nie przeżyłbym bez tego. A stała tak blisko. Gorąco buchało od niej. Moja macka wystrzeliła w jej stronę. Chciałem, by mi na to pozwoliła. Płomyk uciekł. Źle. Ale mogłem próbować dalej. Spróbowałem.
   Ciepełko uciekało. Musiałem je gonić. Goniłem. Biegłem.
   Upadłem.

6 komentarzy:

  1. Zastanawia mnie, jak wy umiecie tworzyć takie historię? Ja nie umiem wymyślać ich całych na zawołanie. Trzeba mi dużo czasu i chęci, żeby coś napisać. Wydaję mi się, że wam idzie jakoś łatwiej...
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, o których "nas" ci chodzi. Ale wcale nie idzie nam (a przynajmniej mi) łatwiej. Ze mną jest ten problem, że mam pomysł, ale nie umiem go zrealizować. Często nie mogę zabrać się za pisanie i idzie mi to powoli, po małym kawałku.

      Usuń
    2. O ciebie. O Noyn. O tylu innych blogowych pisarzy. Ja zwykle zmuszam się do pisania, jeśli nie mam konkretnego pomysłu i często widać to w moich pracach. W waszych nie... Jak wam się to udaję?

      Usuń
    3. Ja raczej staram się nie pisać gdy nie mam pomysłu. A gdy nie mam ochoty, to praktycznie nie jestem stanie. Potrafię przez miesiąc nie móc zmusić się do napisania jednej głupiej linijki. Ale kiedy mam wenę, to wszystko staje się prostsze. Nawalam w klawiaturę z zawrotną prędkością. Nie publikuję swoich tekstów od razu. Mogę w tydzień napisać trzy posty "na zapas" a potem publikować je z mniej-więcej wymierzoną regularnością. To dość wygodne.
      Dobra rada: Gdy coś napiszesz zostaw to na kilka dni. Dopiero wtedy przeczytaj ponownie i nanieś niezbędne poprawki.

      A same pomysły są... Są wszędzie. Całe to opowiadanie jest wynikiem lekcji religii, na której ksiądz powiedział nam co to wiatyk. Uznałam, że to fajnie brzmi. Zalążek opowiadania "kruki" przyszedł podczas mszy. Fakt istnienia śniegu, albo czyjaś głupia uwaga morze natchnąć do stworzenia czegoś wyjątkowego. Jakiś wiersz. Idea. Gra słów. Zdjęcie. Wszystko.

      Usuń
  2. Jedno słowo - wow! Jakim cudem udało się Ci to wymyślić? Nadawało by się na książkę :) Dodałem do obserwatorów :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No rzeczywiście Wow.
    Wow bo jesteś jedyna która pisze opowiadania z taką ilością kropek
    Wow bo znów zakończyło się tak jakby miało ciągną się dalej ale ktoś wyrwał następną strone
    Wow bo jak zawsze niebyłem pewna jak się skończy
    Duże wow za postać która nie jest jakimś fuiziuniziu super czymśtam. Jest zwyczajny. Ani dobry ani zły. Zadko się zdarza że główna postać umiera tak zwyczajną śmiercią
    Fajnie że nosi tą czapeczkę, bo to czyni go charakterystycznym. Zastanawiam się czy on to nosi bo święta czy lubi.
    Ogólem mi się podobało.Nawet bardzo

    OdpowiedzUsuń

Ludzie sami w sobie są nadzieją.