niedziela, 13 września 2015

Kruki


"Kruki"
    Był sobie ktoś, kogo jadły kruki. Był nieśmiertelny, więc miała to być wieczna kara. Miał cierpieć niezmiennie, przez lata. Zwierzęta miały wyjadać mu wnętrzności, a on miał być przywiązany do wielkiej skały metalowymi łańcuchami, bez możliwości ucieczki i choćby małej iskierki nadziei.
    Jednak on polubił kruki.
    Pewnego dnia jego oczy uniosły się do nieba. Wiedział, że żaden z bogów nie wysłucha jego próśb o litość, więc nawet się nie starał. Nie, była inna przyczyna tego smutnego spojrzenia. Treo czekał na ból, który miał nadejść po raz kolejny. Na horyzoncie można było dostrzec małą czarną plamkę, która nieubłaganie zbliżała się mężczyzny. Kruków zawsze było piętnaście, a każdy z nich miał kolor cienia. Wyglądały zupełnie, jakby pochłaniały światło. Po dłuższej milczącej chwili zwierzęta osiadły na półce skalnej, jak to miały w zwyczaju i popatrzyły na ofiarę swych własnych czynów. Treo uśmiechnął się blado do najstarszego. Przywitał się z nim i jak zawsze nie otrzymał nic w odpowiedzi, poza pierwszym wbiciem dzioba w żołądek.
    Bolało. Reszta dołączyła się, a usta mężczyzny otworzyły się w rozdzierającym, nieustającym krzyku, który odstraszał wszystkie inne zwierzęta, jedynie czarne, poważne ptaki nie bały się jego cierpienia. Nie myślał o tym. Jedyne czego pragnął, to przestać czuć. Krzyczał, a dzioby wchodziły coraz głębiej i głębiej. Penetrowały jego ciało od środka, barwiąc swoje pióra na czerwono. Coraz głębiej, coraz mocniej. Tylko krzyk nie przybierał na sile, bo mężczyźnie już jej nie starczało. Mimo wszystko krzyczał i cierpiał, a zwierzęta, pełne swego majestatu pożywiały się wyrywanymi, wydzieranymi skrawkami mięsa.
   Ta historia powtarzała się. Ta historia była nudna. Ta historia oczekiwała pozytywnego zakończenia. Ta historia ciągnęła się przez wiele lat. Treo zaczął rozmawiać z krukami przed posiłkiem. Nie odpowiadały mu, lecz też nie przeszkadzały w snuciu opowieści. Codziennie wymyślał inną anegdotę, aby przekazać ją krukom. Przyzwyczaił się do tego, one też, jednak kiedyś nie miał pomysłu na kolejną historię, Więc patrząc na zwierzęta powiedział:
   -Nie mogę mówić o ludziach, bo zapomniałem, jak wyglądają. Proszę sprowadźcie mi kogoś, abym nie czuł się samotny. - Najstarszy potraktował to jak zakończenie i wbił dziób w jego ciało.
    Kolejnego dnia, gdy nieśmiertelny patrzył na rany, które już kończyły się goić, mały patyczek upadł na trawę, rosnącą pod skałą. Po chwili na polance pojawił się młodzieniec, który nim rzucił. Chłopak o włosach równie jasnych, co jego skóra, popatrzył na Treo, a gdy jego oczy dosięgły człowieka, całego zbryzganego krwią, która była widoczna nie tylko na całym jego ciele, ale też na skale i na roślinach, przy niej rosnących, odsunął się o krok i przyłożył dłoń do ust, chcąc powstrzymać odruch wymiotny. Tylu płynów ustrojowych nie wytworzyłby jeden człowiek, chyba że krwawiłby dzień w dzień, lecz nawet wtedy zajęłoby mu to...
    -Witaj, ty, który udajesz słońce. - Zachrypnięty głos starca jeszcze bardziej wystraszył chłopca, który próbował się wycofać, od przerażającego widoku usychającego ciała przyczepionego do skały stalowymi łańcuchami. Usłyszał trzepot skrzydeł i jeszcze bardziej skulił się w sobie. Nad jego głową przeleciały dostojne ptaszyska, które przysiadły, przy nieśmiertelnym i zdawały się być jego obstawą. Gwardią króla śmierci.
    -Jak cię zwą młodzieńcze?
    -Rew - odpowiedział cichutko, przeklinając w duchu to, że nie zabrał mapy od ciotki i próbował skracać drogę na własną rękę. Nie mógł patrzyć na mężczyznę, więc wyczekiwał w napięciu, z wzrokiem wlepionym w ziemię. Czuł się, jak skazaniec.
   -Pięknie, pięknie, pięknie... Taak. Zbliż się Rew.
   Chłopiec usłuchał go, robiąc kilka nieśmiałych kroków w przód i nie warząc się nawet spojrzeć, ku górze. Metaliczny zapach krwi uderzał w jego nozdrza i oszałamiał, a jego serce dudniło mu coraz mocniej i coraz szybciej, z każdym słowem wypowiedzianym, przez nieśmiertelnego.
   -Mi mówią Treo, a te tutaj, to moi kaci. Chcę, abyś opowiedział nam jakąś historię, bo ja zawsze wymyślam, a nigdy nic nie słucham, wiesz... Te małe darmozjady nie chcą nic mówić, wiesz... Może sobie usiądź, co?
   -D-dobrze... - Rew przykucnął, opierając się dłońmi o zakrwawioną ziemię. Czuł na sobie wzrok wielu par okrutnych ślepi. Poczuł w ustach smak krwi. Zbyt długo przygryzał wargę. Próbował się rozluźnić, lecz przed oczami miał tylko i wyłącznie czerwoną plamę, której zapach nie miał zamiaru ustawać. - O czym mam ci opowiedzieć?
   -Ha! To pytanie. To jest pytanie. Do mnie, ha... ha... ha... - Skrzekliwy głos Treo wwiercał się w czaszkę chłopca. W jego pustym urywanym śmiechu było słychać jedynie obłęd.
   -Może lepiej zawołam pomoc?
   -Żaden człowiek, bóg, czy heros nie zdoła mnie ułaskawić, tak zostało ustalone. Będę wiecznie pożerany, tak... pożerany. Najwyraźniej jestem smaczny. Ha...
   Nagle Rew zobaczył coś w swojej głowie. Jakąś myśl, wyobrażenie, pomysł. Jednak był on dość makabryczny. Na tyle, że patrzenie na człowieka we krwi, który postradał zmysły, nie wydawało się już problemem. Chłopak powoli uniósł wzrok i próbował zebrać się na odwagę, by powiedzieć to, co musiało być wypowiedziane.
   -A... kruki? Czy one... Czy mogą cię... - Zawahał się na ułamek sekundy, patrząc się w paciorkowate ślepia najstarszego, który wydawał się być zadowolony - ułaskawić?
   Ptak wbił dziób w jego nadgarstek. Inne robiły to samo. Mężczyzna krzyczał, bo ból był równie silny, co każdego dnia. Kruki nie chciały zabrać mu ani sekundy kary. Ich dzioby wchodziły coraz głębiej, łamały kości.  Po pewnym czasie Treo nie miał już rąk i nóg, a łańcuchy nie miały się czego trzymać, więc jego ciało upadło z łoskotem na ziemię, gdzie jeszcze chwilę temu siedział Rew. Był wolny. Leżał u stup szarej skały topiąc się we własnej krwi, lecz nie miał już kajdan, których żaden człowiek, czy heros nie byłby w stanie zdjąć. Całe jego ciało drżało, a on jedynie zdzierał sobie gardło, chcąc by ból ustał, jak najszybciej. Kończyny powoli odrastały, potęgując cierpienie, a kruki przyozdobione czerwonymi kropelkami, odleciały za horyzont, a przerażony młodzieniec podniósł się i biegł, jak najszybciej i jak najdalej, dopóki mdłości nie zatrzymały go pod jednym z drzew. Wymiotował, a potem próbował iść dalej.
   Następnego dnia wstało słońce. Trawa cały czas była zbryzgana krwią. W miasteczkach nadal rodziły się dzieci, ludzie byli słabi i wycieńczeni tak, jak zwykle. Nawet pogoda się nie zmieniła. Świat żył nie zwracając uwagi na nieśmiertelnego, który płakał, uwolniony z kajdan.
   -Czemu... Tak wolno... - powtarzał. - Moje darmozjady mogły to zrobić... tak dawno, dawno temu... - szeptał.
   - Smacznego, moje kruki. - Nadal czekał na ptaszyska, które nie nadchodziły, bo wiedział, że kara miała trwać wiecznie, a przecież nigdy się nie sprzeciwiał osądom innych bóstw. W tym momencie po raz pierwszy zastanowił się, czy jego grzech był tego wszystkiego wart. Wtedy nadleciały. Treo uśmiechnął się ukazując kilka swoich pozostałych w ustach zębów i spróbował się podnieść.
   -Smacznego...
   Jego kara była wieczna. Jednak on polubił kruki.


1 komentarz:

  1. Bardzo podoba mi się Twój styl pisania. Utrzymujesz napięcie i efekt mroku. Oby tak dalej :)
    littlelayabout.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Ludzie sami w sobie są nadzieją.