Długo mnie nie było. Wiadomo - wakacje. Zaraz idę do nowej szkoły i będę musiała integrować się z ludźmi, od których nie uwolnię się przez najbliższe trzy lata. Muszę się wreszcie wziąć za siebie i przynajmniej częściowo wygrać ze swoim strachem. Jednocześnie postanowiłam napisać książkę. Oczywiście cały świat przedstawiony lata po mojej głowie ponad pół roku, ale właśnie teraz zaczęłam tworzyć fabułę. A co z blogiem? Cóż, na razie odżyje, ale czy potrwa to długo? Nie wiem. Na pewno dzisiaj jest nowe opowiadanie i to nie byle jakie. Sci-fi, do tego wyjątkowo długie. W końcu trzeba was udobruchać, za tą nieobecność.
"Świetliki"
To
właśnie widok, który przyprawia mnie o zawroty głowy i duszności.
Może to tylko przez jego unikalność, a w gruncie rzeczy nie jest on wcale taki
wspaniały, ale ja czuję się, jakbym stał na końcu świata. Dwa
kroki przede mną znika ziemia. Nie. Nie ziemia. To tylko szary,
zimny metal. Jednak nie czuję pod stopami jego chłodu i mogę
udawać, że patrzę w przepaść. Dalej jest jedynie czerń.
Wielka pusta otchłań, w którą można by skoczyć i nigdy nie
dosięgnęłoby się dna. Pustka nie ma dna.
Dobrze
wiem, że nawet jeśli to koniec świata, to tylko mojego świata.
Nade mną unoszą się świetliki. Ich blask odbija się na
szybce przed moją twarzą. Nie przeszkadza to w ich podziwianiu.
Sam nie wiem dlaczego. Może to dodaje jakiejś aury tajemniczości,
czy grozy. W końcu bez tego skafandra udusiłbym się. Świetliki
płyną całym stadem. Wydają się rozrzucone chaotycznie, losowo
szybujące przez niemą pustkę, ale każdy z nich spokojnie trzyma
się swojego miejsca. Stale wędrują w niezmienionej formacji, jakby
stanowiła ona część wielkiego planu. Może nawet planu podboju
ludzkości.
Mrugam.
Moje pole widzenia jest spowite mgłą i naraz przestaje. Znów
wszystko jest w porządku. Myślę, czy nie sprawdzić stężenia
tlenu, ale nie sądzę, by to było przyczyną. Nie czuję już
żadnego dyskomfortu, więc nie ma co martwić się na zapas. Wolę
jeszcze chwilę tu posiedzieć. Cisza jest bardzo przyjemna. Co
prawda cały czas słyszę szum wtłaczanego powietrza, ale nic poza
tym. W nicości dźwięk nie może się rozprzestrzeniać. To dobrze.
Nie lubię jazgotu tych wszystkich ludzi stłoczonych na pokładzie.
Jakby nie umieli milczeć. Nie umieją.
Słyszę
piknięcie. Ktoś chce ze mną rozmawiać. Pozwalam mu na to. Obracam
się, by spojrzeć, kto wyszedł na powierzchnię (jeśli
rzeczywiście to zrobił, bo równie dobrze ktoś z centrali mógł
chcieć, abym już wracał. Nie chcę wracać.)
Nikogo
nie widzę. Właz ani drgnął od momentu, gdy go za sobą zamknąłem.
-Halo?
- mówię. Odpowiada mi cisza. Dziwne. Skoro jestem połączony, to
powinienem słyszeć choćby jego oddech, czy jakieś szumy w tle,
krzyczące dzieci, przelatujący poduszkowiec, czy informacje, które
raz na jakiś czas są puszczane przez głośniki, a jeśli nie to
przynajmniej muzykę w tle. Ona zawsze jest. Dziwne.
-Halo?
- powtarzam, lecz nic się nie zmienia. Powinienem już wracać. Może
coś się zepsuło? Mój skafander jest bardzo porządny, ale w
gruncie rzeczy stary. Nawet czerwony kolor dawno wypłowiał i
teraz nazywany jest łososiowym. Przynajmniej go mam.
Kiedyś
naprawiałem ewentualne usterki, do których trzeba było
wychodzić na zewnątrz. Teraz wszystko jest trwalsze, a ja nie znam
już najnowszej elektroniki. Zostałem w poprzedniej epoce. Mimo to
czasem prosi się mnie, bym zabrał nowych na zewnątrz, by zobaczyć,
kto się nadaje do takiej pracy. Wiele osób ma lęk przed dużymi
przestrzeniami, który potrafi ujawnić się dopiero po wyjściu z
bezpiecznego zamknięcia. I uczę ich. Właściwie to jestem bardziej
wychowawcą. Kilka młodych chłopaków, którzy chcą zostać
mechanikami trafiło pod moje nieoszlifowane skrzydła i zdaje się,
że całkiem mnie lubią. Szczerze mówiąc – przywiązałem się
do nich i głupio mi będzie, gdy dostaną swoje dyplomy i zaczną
normalnie pracować. Tak jest co roku. Staż pod moim okiem i już
praca.
Oczywiście
zawodu uczą się wcześniej. Jednak to tylko teoria, trzeba im
jeszcze pokazać wszystko w praktyce. Ja tego nie robię. Z resztą
jestem na emeryturze. Po prostu mieszkam niedaleko, a moi dawni
przełożeni już się przyzwyczaili, że zawsze oprowadzam dzieciaki
(choć to już w sumie nawet nie młodzież, ale wolę ich tak
nazywać).
Cisza
robi się nieprzyjemna. Bardzo. Patrzę na wejście do statku. Na
prawdę powinienem wracać. Oficjalnie jestem zbyt stary, by tu
wychodzić. Wysyłam sygnał do zablokowania pierwszej śluzy i
rozszczelnienia drugiej. Z łatwością rozsuwam metalowe drzwi i
wchodzę do „wiatrołapu”. Nazwę ma dość nieadekwatną, ale to
taka pamiątka po dawnych czasach. W moich uszach rozbrzmiewa
komunikat „Strefa przejścia nr2 napełniona powietrzem. Proszę o
zdjęcie kasku i potwierdzenie zaaklimatyzowania się do warunków.”
Pamiętam,
że gdy zaczynałem tę pracę, traktowałem wszystko poważnie.
Potrafiłem czekać kilka minut, by w końcu uznać, że się
przyzwyczaiłem, choć różnicy w stężeniu tlenu w powietrzu w wiatrołapie i w skafandrze nie sposób wyczuć. Jest bardzo
subtelna. Właściwie, to teraz wydaje się większa niż zwykle.
Jakby powietrze było rzadsze. Bez ociągania się potwierdzam, że
wszystko u mnie w porządku.
Drzwi
(tym razem już bez mojej pomocy) otwierają się. Już czuję
tęsknotę do swoich „świetlików”, jednak nie mam zamiaru się
zawracać. Nie jestem pewien, czy mam w ogóle taką możliwość.
Przede mną rozciąga się przerażający widok. Wszystko jest
skąpane w czerwieni. Nawet mój skafander zdaje się mieć ten
wyrazisty kolor. Tylko na kilku panelach kontrolnych widać liczby,
wskaźniki i tabelki. Znaczna większość ekranów jest wyłączona.
Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tego pomieszczenia w takim
stanie.
Oczy
znów zachodzą mi mgłą. Kaszlę. Chyba rzeczywiście jest mniej
tlenu niż powinno. Przecież coś takiego nie powinno mieć miejsca. Opieram się ręką o ścianę i zamykam oczy. Tylko na chwilkę. Słyszę cichy, miarowy szum. Pompy ciągle pracują, by odświeżyć powietrze. Nawet gdyby na
całym statku padło zasilanie, to mieliśmy różnego rodzaju
rezerwy i środki bezpieczeństwa. Nie da się puścić z dymem
całego statku w ciągu niecałej godziny. Jestem po prostu stary... lub któryś z moich podopiecznych coś zepsuł i nie
chciał się przyznać. A oni, jak próbują coś naprawić to
niszczą jeszcze bardziej. Jedynym niepokojącym faktem było to, że
nikt nie próbował się ze mną skontaktować.
Próbował.
Przypominam sobie piknięcie oznajmiające połączenie przychodzące. Wbijam wzrok przed siebie i otwieram drzwi.
Coś
mnie oślepia. Najpierw cisza, potem huk i jeden wielki wrzask.
Próbuję się przyzwyczaić do tego natężenia światła. Widzę
grupkę ubranych na kolorowo ludzi machających czerwonymi flagami.
Na najszerszej ścianie pokoju spotkań widzę wielki plakat z
napisem „Sto lat!”. Nie zdążyłem go przeczytać, a już jestem
ściskany przez setki rąk i ciał. Chyba nawet płaczę. Wszystko
miga i mruga. Wszystko jest wesołe i kolorowe. Ktoś wnosi tort.
Zaczynam
się śmiać i włączam się do rozmowy. Dziękuję wszystkim po
kolei i pytam, czemu wyłączyli zasilanie w pierwszej fazie
przejścia. Marek, który właśnie wręczał mi czerwoną paczuszkę,
w której zapewne znajdę ręcznie szyte skarpetki, blednie.
-Zasilanie?
- Stara się przekrzyczeć tłum i nie zniknąć za kolegami z pracy.
Kiwam
głową, a on przeciska się między ludźmi, by dotrzeć do tamtego
pokoju. Idę za nim. Ktoś próbuje mnie zatrzymać, ale nie zwracam
na to uwagi. Ponownie wchodzimy do skąpanego w czerwieni
pomieszczenia. Wraz z nami wlewają się kolejne osoby i od razu
zauważają to, co ja pominąłem. W rogu siedzi człowiek. Ma
opuszczoną głowę, na której widnieje zakrzepła krew. Ktoś
wydaje głośny okrzyk. Jakaś dziewczyna krzyczy, że trzeba
zawiadomić policję.
Nie
wiem dlaczego, ale mam pewność, że temu mężczyźnie nic już nie
pomoże. Muszę podejść. Potem schylam się, by zobaczyć jego twarz. Z początku go nie rozpoznaję. Jednak skądś muszę go znać. Kogoś mi przypomina. Kaszlę w rękaw. Śmierdzi. To co wcześniej wziąłem za zbyt niskie stężenie tlenu było w rzeczywistości zapachem rozkładającego się ciała. Wygląda tak młodo.
Podnoszę się z klęczek. Unoszę prawą dłoń i robię znak krzyża. Ludzie stojący za mną wiedzą co oznacza. Są głośni, a ja ich nie chcę słyszeć. Ten człowiek - teraz sobie przypominam - kilka tygodni, (a może dni) temu prosił, bym pozwolił mu zrobić zdjęcia gwiazdom. Chciał wyjść ze statku. Nadal nie wiem czemu. Jego aparacik pewnie nie dał by sobie rady. Przecież były kamery, dzięki którym dało się oglądać gwiazdy i to z szaleńczą precyzją. On jednak upierał się, a ja nie miałem prawa się zgodzić. A nawet gdybym miał, nie zrobiłbym tego. Fotografie są profanacją takiego widoku. Nie potrafią go oddać. Był naprawdę naiwny.
Nie dotykam go. Wiem, że to spaniały gest, wyrzucić go w tym momencie w kosmos, lecz i tak nie mógłby oglądać moich "świetlików". Do tego słyszałem już kroki policji. Jeśli został zamordowany, to nie można było zostawić choć jednego śladu swojego palca. Wydawał się być dobrym człowiekiem. Tak myślę. Nie powinno się marnować takiego materiału genetycznego. Ja też ostatecznie nie scalę się z gwiazdami. Dlaczego on by miał?
Teraz nie wrócę do swoich urodzin. Ani do kosmosu. Teraz przychodzą ludzie w mundurach. Teraz mnie odpychają i zapewniają, że wszystko jest pod kontrolą. Teraz zajmują się ciałem i wyganiają gapiów. Teraz obracam głowę, by jeszcze raz spojrzeć na pomieszczenie i właz. Przejrzą kamery. Zabiorą mi kombinezon. Już tęsknię.
Podnoszę się z klęczek. Unoszę prawą dłoń i robię znak krzyża. Ludzie stojący za mną wiedzą co oznacza. Są głośni, a ja ich nie chcę słyszeć. Ten człowiek - teraz sobie przypominam - kilka tygodni, (a może dni) temu prosił, bym pozwolił mu zrobić zdjęcia gwiazdom. Chciał wyjść ze statku. Nadal nie wiem czemu. Jego aparacik pewnie nie dał by sobie rady. Przecież były kamery, dzięki którym dało się oglądać gwiazdy i to z szaleńczą precyzją. On jednak upierał się, a ja nie miałem prawa się zgodzić. A nawet gdybym miał, nie zrobiłbym tego. Fotografie są profanacją takiego widoku. Nie potrafią go oddać. Był naprawdę naiwny.
Nie dotykam go. Wiem, że to spaniały gest, wyrzucić go w tym momencie w kosmos, lecz i tak nie mógłby oglądać moich "świetlików". Do tego słyszałem już kroki policji. Jeśli został zamordowany, to nie można było zostawić choć jednego śladu swojego palca. Wydawał się być dobrym człowiekiem. Tak myślę. Nie powinno się marnować takiego materiału genetycznego. Ja też ostatecznie nie scalę się z gwiazdami. Dlaczego on by miał?
Teraz nie wrócę do swoich urodzin. Ani do kosmosu. Teraz przychodzą ludzie w mundurach. Teraz mnie odpychają i zapewniają, że wszystko jest pod kontrolą. Teraz zajmują się ciałem i wyganiają gapiów. Teraz obracam głowę, by jeszcze raz spojrzeć na pomieszczenie i właz. Przejrzą kamery. Zabiorą mi kombinezon. Już tęsknię.
Gdy tylko zobaczyłam tytuł to przypomniało mi się, jak szukałam tych świetlików każdego wieczoru. Potem zrozumiałam, że ich tu nie ma. Dla mnie w górze były gwiazdy, a na ziemi... na ziemi były światła.
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejną część.
Pozdrawiam.
Super, masz fajny styl pisania.
OdpowiedzUsuń