poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Świetliki

Długo mnie nie było. Wiadomo - wakacje. Zaraz idę do nowej szkoły i będę musiała integrować się z ludźmi, od których nie uwolnię się przez najbliższe trzy lata. Muszę się wreszcie wziąć za siebie i przynajmniej częściowo wygrać ze swoim strachem. Jednocześnie postanowiłam napisać książkę. Oczywiście cały świat przedstawiony lata po mojej głowie ponad pół roku, ale właśnie teraz zaczęłam tworzyć fabułę. A co z blogiem? Cóż, na razie odżyje, ale czy potrwa to długo? Nie wiem. Na pewno dzisiaj jest nowe opowiadanie i to nie byle jakie. Sci-fi, do tego wyjątkowo długie. W końcu trzeba was udobruchać, za tą nieobecność.
 
"Świetliki"
To właśnie widok, który przyprawia mnie o zawroty głowy i duszności. Może to tylko przez jego unikalność, a w gruncie rzeczy nie jest on wcale taki wspaniały, ale ja czuję się, jakbym stał na końcu świata. Dwa kroki przede mną znika ziemia. Nie. Nie ziemia. To tylko szary, zimny metal. Jednak nie czuję pod stopami jego chłodu i mogę udawać, że patrzę w przepaść. Dalej jest jedynie czerń. Wielka pusta otchłań, w którą można by skoczyć i nigdy nie dosięgnęłoby się dna. Pustka nie ma dna.
Dobrze wiem, że nawet jeśli to koniec świata, to tylko mojego świata. Nade mną unoszą się świetliki. Ich blask odbija się na szybce przed moją twarzą. Nie przeszkadza to w ich podziwianiu. Sam nie wiem dlaczego. Może to dodaje jakiejś aury tajemniczości, czy grozy. W końcu bez tego skafandra udusiłbym się. Świetliki płyną całym stadem. Wydają się rozrzucone chaotycznie, losowo szybujące przez niemą pustkę, ale każdy z nich spokojnie trzyma się swojego miejsca. Stale wędrują w niezmienionej formacji, jakby stanowiła ona część wielkiego planu. Może nawet planu podboju ludzkości.
Mrugam. Moje pole widzenia jest spowite mgłą i naraz przestaje. Znów wszystko jest w porządku. Myślę, czy nie sprawdzić stężenia tlenu, ale nie sądzę, by to było przyczyną. Nie czuję już żadnego dyskomfortu, więc nie ma co martwić się na zapas. Wolę jeszcze chwilę tu posiedzieć. Cisza jest bardzo przyjemna. Co prawda cały czas słyszę szum wtłaczanego powietrza, ale nic poza tym. W nicości dźwięk nie może się rozprzestrzeniać. To dobrze. Nie lubię jazgotu tych wszystkich ludzi stłoczonych na pokładzie. Jakby nie umieli milczeć. Nie umieją.
Słyszę piknięcie. Ktoś chce ze mną rozmawiać. Pozwalam mu na to. Obracam się, by spojrzeć, kto wyszedł na powierzchnię (jeśli rzeczywiście to zrobił, bo równie dobrze ktoś z centrali mógł chcieć, abym już wracał. Nie chcę wracać.)
Nikogo nie widzę. Właz ani drgnął od momentu, gdy go za sobą zamknąłem.
-Halo? - mówię. Odpowiada mi cisza. Dziwne. Skoro jestem połączony, to powinienem słyszeć choćby jego oddech, czy jakieś szumy w tle, krzyczące dzieci, przelatujący poduszkowiec, czy informacje, które raz na jakiś czas są puszczane przez głośniki, a jeśli nie to przynajmniej muzykę w tle. Ona zawsze jest. Dziwne.
-Halo? - powtarzam, lecz nic się nie zmienia. Powinienem już wracać. Może coś się zepsuło? Mój skafander jest bardzo porządny, ale w gruncie rzeczy stary. Nawet czerwony kolor dawno wypłowiał i teraz nazywany jest łososiowym. Przynajmniej go mam.
Kiedyś naprawiałem ewentualne usterki, do których trzeba było wychodzić na zewnątrz. Teraz wszystko jest trwalsze, a ja nie znam już najnowszej elektroniki. Zostałem w poprzedniej epoce. Mimo to czasem prosi się mnie, bym zabrał nowych na zewnątrz, by zobaczyć, kto się nadaje do takiej pracy. Wiele osób ma lęk przed dużymi przestrzeniami, który potrafi ujawnić się dopiero po wyjściu z bezpiecznego zamknięcia. I uczę ich. Właściwie to jestem bardziej wychowawcą. Kilka młodych chłopaków, którzy chcą zostać mechanikami trafiło pod moje nieoszlifowane skrzydła i zdaje się, że całkiem mnie lubią. Szczerze mówiąc – przywiązałem się do nich i głupio mi będzie, gdy dostaną swoje dyplomy i zaczną normalnie pracować. Tak jest co roku. Staż pod moim okiem i już praca.
Oczywiście zawodu uczą się wcześniej. Jednak to tylko teoria, trzeba im jeszcze pokazać wszystko w praktyce. Ja tego nie robię. Z resztą jestem na emeryturze. Po prostu mieszkam niedaleko, a moi dawni przełożeni już się przyzwyczaili, że zawsze oprowadzam dzieciaki (choć to już w sumie nawet nie młodzież, ale wolę ich tak nazywać).
Cisza robi się nieprzyjemna. Bardzo. Patrzę na wejście do statku. Na prawdę powinienem wracać. Oficjalnie jestem zbyt stary, by tu wychodzić. Wysyłam sygnał do zablokowania pierwszej śluzy i rozszczelnienia drugiej. Z łatwością rozsuwam metalowe drzwi i wchodzę do „wiatrołapu”. Nazwę ma dość nieadekwatną, ale to taka pamiątka po dawnych czasach. W moich uszach rozbrzmiewa komunikat „Strefa przejścia nr2 napełniona powietrzem. Proszę o zdjęcie kasku i potwierdzenie zaaklimatyzowania się do warunków.”
Pamiętam, że gdy zaczynałem tę pracę, traktowałem wszystko poważnie. Potrafiłem czekać kilka minut, by w końcu uznać, że się przyzwyczaiłem, choć różnicy w stężeniu tlenu w powietrzu w wiatrołapie i w skafandrze nie sposób wyczuć. Jest bardzo subtelna. Właściwie, to teraz wydaje się większa niż zwykle. Jakby powietrze było rzadsze. Bez ociągania się potwierdzam, że wszystko u mnie w porządku.
Drzwi (tym razem już bez mojej pomocy) otwierają się. Już czuję tęsknotę do swoich „świetlików”, jednak nie mam zamiaru się zawracać. Nie jestem pewien, czy mam w ogóle taką możliwość. Przede mną rozciąga się przerażający widok. Wszystko jest skąpane w czerwieni. Nawet mój skafander zdaje się mieć ten wyrazisty kolor. Tylko na kilku panelach kontrolnych widać liczby, wskaźniki i tabelki. Znaczna większość ekranów jest wyłączona. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tego pomieszczenia w takim stanie.
Oczy znów zachodzą mi mgłą. Kaszlę. Chyba rzeczywiście jest mniej tlenu niż powinno. Przecież coś takiego nie powinno mieć miejsca. Opieram się ręką o ścianę i zamykam oczy. Tylko na chwilkę. Słyszę cichy, miarowy szum. Pompy ciągle pracują, by odświeżyć powietrze. Nawet gdyby na całym statku padło zasilanie, to mieliśmy różnego rodzaju rezerwy i środki bezpieczeństwa. Nie da się puścić z dymem całego statku w ciągu niecałej godziny. Jestem po prostu stary... lub któryś z moich podopiecznych coś zepsuł i nie chciał się przyznać. A oni, jak próbują coś naprawić to niszczą jeszcze bardziej. Jedynym niepokojącym faktem było to, że nikt nie próbował się ze mną skontaktować.
Próbował. Przypominam sobie piknięcie oznajmiające połączenie przychodzące. Wbijam wzrok przed siebie i otwieram drzwi.
Coś mnie oślepia. Najpierw cisza, potem huk i jeden wielki wrzask. Próbuję się przyzwyczaić do tego natężenia światła. Widzę grupkę ubranych na kolorowo ludzi machających czerwonymi flagami. Na najszerszej ścianie pokoju spotkań widzę wielki plakat z napisem „Sto lat!”. Nie zdążyłem go przeczytać, a już jestem ściskany przez setki rąk i ciał. Chyba nawet płaczę. Wszystko miga i mruga. Wszystko jest wesołe i kolorowe. Ktoś wnosi tort.
Zaczynam się śmiać i włączam się do rozmowy. Dziękuję wszystkim po kolei i pytam, czemu wyłączyli zasilanie w pierwszej fazie przejścia. Marek, który właśnie wręczał mi czerwoną paczuszkę, w której zapewne znajdę ręcznie szyte skarpetki, blednie.
-Zasilanie? - Stara się przekrzyczeć tłum i nie zniknąć za kolegami z pracy.
Kiwam głową, a on przeciska się między ludźmi, by dotrzeć do tamtego pokoju. Idę za nim. Ktoś próbuje mnie zatrzymać, ale nie zwracam na to uwagi. Ponownie wchodzimy do skąpanego w czerwieni pomieszczenia. Wraz z nami wlewają się kolejne osoby i od razu zauważają to, co ja pominąłem. W rogu siedzi człowiek. Ma opuszczoną głowę, na której widnieje zakrzepła krew. Ktoś wydaje głośny okrzyk. Jakaś dziewczyna krzyczy, że trzeba zawiadomić policję.
Nie wiem dlaczego, ale mam pewność, że temu mężczyźnie nic już nie pomoże. Muszę podejść. Potem schylam się, by zobaczyć jego twarz. Z początku go nie rozpoznaję. Jednak skądś muszę go znać. Kogoś mi przypomina. Kaszlę w rękaw. Śmierdzi. To co wcześniej wziąłem za zbyt niskie stężenie tlenu było w rzeczywistości zapachem rozkładającego się ciała. Wygląda tak młodo.
Podnoszę się z klęczek. Unoszę prawą dłoń i robię znak krzyża. Ludzie stojący za mną wiedzą co oznacza. Są głośni, a ja ich nie chcę słyszeć. Ten człowiek - teraz sobie przypominam - kilka tygodni, (a może dni) temu prosił, bym pozwolił mu zrobić zdjęcia gwiazdom. Chciał wyjść ze statku. Nadal nie wiem czemu. Jego aparacik pewnie nie dał by sobie rady. Przecież były kamery, dzięki którym dało się oglądać gwiazdy i to z szaleńczą precyzją. On jednak upierał się, a ja nie miałem prawa się zgodzić. A nawet gdybym miał, nie zrobiłbym tego. Fotografie są profanacją takiego widoku. Nie potrafią go oddać. Był naprawdę naiwny.
    Nie dotykam go. Wiem, że to spaniały gest, wyrzucić go w tym momencie w kosmos, lecz i tak nie mógłby oglądać moich "świetlików". Do tego słyszałem już kroki policji. Jeśli został zamordowany, to nie można było zostawić choć jednego śladu swojego palca. Wydawał się być dobrym człowiekiem. Tak myślę. Nie powinno się marnować takiego materiału genetycznego. Ja też ostatecznie nie scalę się z gwiazdami. Dlaczego on by miał?
    Teraz nie wrócę do swoich urodzin. Ani do kosmosu. Teraz przychodzą ludzie w mundurach. Teraz mnie odpychają i zapewniają, że wszystko jest pod kontrolą. Teraz zajmują się ciałem i wyganiają gapiów. Teraz obracam głowę, by jeszcze raz spojrzeć na pomieszczenie i właz. Przejrzą kamery. Zabiorą mi kombinezon. Już tęsknię.

2 komentarze:

  1. Gdy tylko zobaczyłam tytuł to przypomniało mi się, jak szukałam tych świetlików każdego wieczoru. Potem zrozumiałam, że ich tu nie ma. Dla mnie w górze były gwiazdy, a na ziemi... na ziemi były światła.
    Czekam na kolejną część.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super, masz fajny styl pisania.

    OdpowiedzUsuń

Ludzie sami w sobie są nadzieją.